Po wakacyjnej przerwie na scenę gdańskiej opery wrócił balet. O co chodzi w balecie? Jak to wygląda z perspektywy tancerza? Dlaczego wreszcie warto iść do opery? O wyjątkowej sztuce opowiada Andrzej Bujak, wybitny baletmistrz, wieloletni tancerz Państwowej Opery Bałtyckiej w Gdańsku i wychowanek Janiny Jarzynówny-Sobczak.
Andrzej Bujak – choreograf, wykładowca tańca klasycznego, były pierwszy solista baletu Opery Bałtyckiej w Gdańsku. Występował na scenie od 1960 roku. Przez wiele lat związany z gdańską sceną, występował również w łódzkim Teatrze Wielkim. Z Andrzejem Bujakiem rozmawia Piotr Pałkowski.
Co takiego jest w balecie, że jedni go kochają, a inni zupełnie nie rozumieją?
Każdy z nas ma swój unikalny sposób odbierania świata. Często wrażliwość wynosimy z domu i otoczenia. Wpływ na nas ma także edukacja estetyczna – bliskość sztuki i pięknych form sprawia, że lepiej je rozumiemy. Balet klasyczny rzeczywiście jest piękny, ale nie każdy musi go cenić. Przypominam sobie, że nasze występy cieszyły się wielką popularnością, a wszystkie bilety były wyprzedane.
Jak to się stało, że zaczął Pan tańczyć? Jak odkrył Pan balet?
Wychowałem się w domu, gdzie ceniono piękno. Sam byłem bardzo wrażliwym dzieckiem, w dodatku bardzo nieśmiałym. Moją przyrodnią siostrą była Anna Bartoszyńska, późniejsza gwiazda Opery Bałtyckiej. To ona zaprowadziła mnie do szkoły baletowej. Byłem jednym z pierwszych wychowanków Janiny Jarzynówny-Sobczak, która dostrzegła we mnie potencjał, talent i predyspozycje. To dzięki niej moją osobistą wrażliwość mogłem wykorzystać artystycznie. Wizja Jarzynówny-Sobczak to balet liryczny, pełen wyrazu. To nie był taniec dla tańca, ale prawdziwe aktorstwo. Była w tym mowa ciała, emanacją uczuć. Jak się kochało, to się kochało!
Czy któraś z Pana ról była wyjątkowa? Która miała szczególny wpływ na Pana życie?
Wszystkie role są ważne. Każda łączy się ze wspomnieniami, z pamięcią o ludziach i wydarzeniach. Były też momenty przełomowe dla historii polskiego baletu. W drugiej połowie lat siedemdziesiątych mieliśmy bliskie kontakty z baletem radzieckim, ze szkołą rosyjską. Opiera się ona absolutnym opanowaniu techniki, zatem nie było miejsca na błąd, na niedogranie. Wszystko musiało być autentyczne. Na scenie bardzo pomagała mi moja wrażliwość. W 1977 roku występowałem w „Giselle”, w aranżacji radzieckiej mistrzyni baletu Ksienii Ter-Stiepanowej. Tak się złożyło, że właśnie wówczas umierała moja mama. Gdy tańczyłem to myślałem o niej. Moje emocje były rzeczywiste.
Jaka wówczas była publiczność?
Bardzo różnorodna, ale zawsze dopisywała. To był inny świat, nie było tylu nieuporządkowanych bodźców, krzykliwych reklam. Ba! W ogóle nie było reklam, bo nie było towarów. I w tej siermiężnej szarzyźnie głębokiej komuny, mimo pewnych pozorów dostatku w epoce gierkowskiej, ludzie szukali wytchnienia, również estetycznego. Znajdowali je między innymi w naszych przedstawieniach. Do tego od solistów wymagano umiejętności aktorskich. W naszej grze każdy mógł odnaleźć znajome sobie emocje, utożsamić się z historiami bohaterów.
A jak Pan postrzega balet w czasach obecnych?
Jest inaczej. Nie wszystko mogę zrozumieć. Dla mojego pokolenia pewne rzeczy są święte. Jezioro Łabędzie musi być takie, jak je wykreował Petipas, nie może być najmniejszego odstępstwa. Dzisiaj robi się różne rzeczy, nie zawsze piękne. Jest duży nacisk na perfekcję techniki ruchu. Czasami to czysta akrobatyka. A niekiedy nawet coś jeszcze, czyli jakieś przekraczanie granic, fascynacja deformacją ciała, wynaturzeniem. Nie pociąga mnie to. Ani estetycznie ani w żaden inny sposób.
Nie ufa Pan innowacjom?
To chyba nie o to chodzi. W naszym środowisku, ukształtowanym przez gdańską szkołę, też było sporo otwartości. W przedstawieniach Jarzynówny-Sobczak dużą rolę grała subtelna erotyka, ale bez wulgarności, bez przekraczania granic. W pamięci mam nieodżałowanego Wojciecha Misiuro, który stworzył Teatr Ekspresji. Pamiętam, że wybierał w castingach osoby o szczególnej budowie, o ciałach kulturystów.
Balet jest fizycznie wymagający. Jak długo da się utrzymać formę?
Czasu się nie oszuka, po czterdziestce trzeba odpuścić. Zawód tancerza jest dobry, ale wymaga idealnej formy, siły, młodości. Mniej więcej 45 lat to rozsądna granica kariery. Mięsnie tracą elastyczność, nie można przeciążać stawów, rośnie ryzyko kontuzji, ogólnie zmienia się dynamika ruchu. Trzeba więc rozglądać się za nowym zajęciem. Koniec mojej kariery przypadł na lata osiemdziesiąte, które wiadomo jakie były. Jednakże, było trochę możliwości. Jeszcze przed zakończeniem pracy na scenie dostałem propozycję pokierowania zespołem tanecznym na „Batorym”.
To był, zdaje się, ostatni moment, gdy „Stefan Batory” jeszcze odbywał regularne rejsy. Jak to wyglądało?
Zawijaliśmy do portów Europy i Ameryki. Na pokładzie było sporo rozrywek, a rejs trwał wiele dni. Musieliśmy zaproponować coś atrakcyjnego. Wymyśliłem, że występy będą ilustracją kultury kraju, który właśnie odwiedzaliśmy. I tak w Hiszpanii program inspirowany był flamenco, a w Hawanie były tańce kubańskie.
To się podobało?
I to bardzo. Nawiasem mówiąc, miałem wówczas możliwość pozostania za oceanem i pracy w zawodzie. Nie zdecydowałem się. Oprócz pewnych względów osobistych miałem też świadomość, że już fizycznie bym nie podołał. W roku 1988 miałem swój benefis w Operze Bałtyckiej. Wspaniałe wydarzenie, wiele wzruszeń, dostałem dosłownie wodospad kwiatów, rzucali mi je nawet technicy z góry.
Powiedział Pan wówczas, że woli tańczyć, niż mówić.
I tak to jest, nie wszystko umiem opowiedzieć. A taniec jest ze mną cały czas. Do dzisiaj, gdy słyszę muzykę, zwłaszcza taką, która mi się podoba, to ciało reaguje. To jest u mnie naturalne. Oczywiście, wiek ma swoje ograniczenia, ale odruch pozostaje. W balecie mogłem wyrazić siebie, dzisiaj mogę odwoływać się do wspomnień i emocji, które nadal są żywe.