Baltic Opera Festiwal jest imprezą zorganizowaną przez Polską Operę Bałtycką i… ojca festiwalu jest Tomasz Konieczny, gwiazdor europejskiej sceny operowej (bas-baryton), pochodzący z Łodzi.

Latający Holender to on!

Rewelacyjny pomysł Tomasza Koniecznego, by w nadmorskiej metropolii zorganizować festiwal operowy, zrodził się z inspiracji przedwojenną tradycją przedstawień wagnerowskich w miejscu nazywanym dziś Operą Leśną. Z pobliskich wzgórz widać Bałtyk, więc operowa morska opowieść Wagnera, Latający Holender musiała się znaleźć w repertuarze pierwszej edycji festiwalu. W tym roku usłyszeliśmy ją ponownie, w przedostatni dzień festiwalu. W roli tytułowej wystąpił sam Konieczny. Fenomenalne rozwiązania scenograficznie naturalnie współgrały z otoczeniem sopockiej sceny i z warunkami  pogodowymi. Efekty świetlne wbijały w fotel z niemniejszą siłą niż muzyka i śpiew solistów oraz chóru. Opadający ogromny żagiel odsłonił bardzo efektowną scenografię, z łoskotem rzucono prawdziwą wielotonową kotwicę i mogliśmy płynąć. Dać się ponieść muzyce i falom na przemian narastających i opadających emocji.  Śpiew „Steuermann lass die Wacht” niósł się po lesie i z całą pewnością niektórzy z nas obudzili się nazajutrz właśnie z tą pieśnią na ustach.

Barwna Turandot

Oglądanie i słuchanie opery, która pod praktycznie każdym kątem jest idealna, bo zarówno pod względem muzycznym i wokalnym, jak i tanecznym i wizualnym, jest czystą przyjemnością. I nie jest to  odosobniona opinia pojedynczego obserwatora, ponieważ osób, które oczarowane wymieniały bardzo pozytywne słowa w antrakcie było sporo. Ale od początku. Giacomo Puccini nie dokończył jednego ze swoich najsłynniejszych dzieł, gdyż przeszkodziła w tym… śmierć autora. Jednak motywu zejścia jest nad wyraz dużo w „Turandot”. Tytułowa bohaterka, to księżniczka, która wymusza na swoim ojcu, żeby wydać ja za mąż tylko temu, kto odpowie na jej trzy zagadki. Jak nietrudno się domyślić, młodzieńcy kończą na szafocie jeden po drogim, aż pojawi się ten, który pokona samobójczą misję. Operę, z której pochodzi jedna z najsłynniejszych arii „Nessun Dorma”, Keri-Lynn Wilson poprowadziła po mistrzowsku. Nie inaczej spisali się główni soliści – księżniczkę Turandot wyśpiewała pięknym sopranem ukraińska solistka Liudmyla Monastyrska, rolę księcia Kalafa przejął Martin Muehle, jego ojca Timura Rafał Siwek, a zmęczonego ciągle padającymi trupami ojca Turandot, Jacek Laszczkowski. Warto zachwycić się również postaciami drugiego planu: niewolnicą Liu, czy ludźmi dworu Pingiem, Pangiem i Pongiem. Chór i tancerze Teatru Wielkiego w Łodzi, a także Ukrainian Freedom Orchestra uderzają w widownię z ogromną mocą. Osobne brawa należą się scenografowi Waldemarowi Zawodzińskiemu, który zaprosił widzów do egzotycznych Chin feerią barw. Dzięki twórczyni kostiumów Dorothée Roqueplo, mogliśmy przekonać się, że opera może stać się rasowym wybiegiem modowym.

Jas i Małgosia

O tym wydarzeniu można powiedzieć, że było lekkie i słodkie, niczym wata cukrowa. Albo jak dziecięca radość. Fantastyczną sprawą był udział dziecięcych aktorów.  Ich artystyczna ekspresja była tak przekonująca, naturalna i piękna, że mogłaby oczarować niejedną czarownicę. Do tego piękna, kolorowa scenografia. Patrząc na nią aż chciało się zjeść coś słodkiego. Na szczęście w foyer oprócz kanapek czekały pączki także dla dorosłych. Za to opera jak najbardziej była tworzona specjalnie dla najmłodszych. Jeżeli wiemy na czym polega, jak ją smakować i dlaczego tekst libretta jest jedynie pretekstem to warto podzielić się tym z naszymi pociechami. W antrakcie można było usłyszeć takie właśnie rozmowy prowadzone przez rodziców,  przez dziadków, może dalszych krewnych i znajomych. Prawdziwa sztuka łączy się z życiem niekiedy poprzez proste wyrażenie prostych prawd, tak jak prosta jest opowieści o Jasiu i Małgosi, znana chyba każdemu. Na scenie królowała muzyka, a w wypełnionym dzieciarnią foyer tu i ówdzie rozgrywały się prozaiczne scenki rodzajowe, kwitowane niekiedy prostymi, ale poruszającymi słowami, w rodzaju „nie z każdym musisz się przyjaźnić, ale każdego powinieneś szanować”. Prosta prawda poruszająca może nawet bardziej niż muzyka Humperdincka i zapadająca w pamięć nie mniej niż jowialne pośpiewywanie ojca głównych bohaterów.

Ból i łzy. Chwała i radość

Bucza. Lacrimosa (łac. ‘we łzach). Nie ma słów, jest pełna tragicznego wyrazu muzyka. Tragedia i ból krzyczą z każdej nuty ale jest też coś więcej. Być może gorzki wyrzut, żal, może po prostu płacz. I cisza. Cisza oddana w muzyce. Przypomina się, że w miejscach skażonych niepojętą zbrodnią ptaki nie śpiewają. Jest to wrażenie często opisywane przez osoby nawiedzające miejsca zagłady. Ptaki milczą w Treblince i w Birkenau. I w Buczy. Ku czci ofiar straszliwej masakry w hali produkcyjnej gdyńskiej stoczni Crist wybrzmiały instrumenty. W miejscu, gdzie na co dzień pracuje kilkaset osób pochodzących z Ukrainy  jedną z hal produkcyjnych tymczasowo przekształcono w salę koncertową. Ukrainian Freedom Orchestra odegrała wspomniany wyżej utwór Victorii Polevej oraz IX Symfornię Beethovena z kantatami w języku ukraińskim. Oda do radości stała się odą do chwały. Zamiana jednego słowa sprawiła, że uniwersalny utwór nabrał konkretnej wymowy w kontekście wojny obronnej toczonej przez Ukrainę z rosyjskim najeźdźcą. IX symfonia nie była jedynie pocieszeniem, przypomnieniem, że człowieczeństwo i radość z piękna jeszcze nie umarły. Stała się manifestem, wołaniem że jeszcze nie umarła Ukraina, ani chwała ani wolność. Szczególnym apelem były słowa ukraińskiego tłumaczenia ody do radości, gdzie padło wezwanie „w złej godzinie bądź twardy i okazuj pomoc skrzywdzonym”. Bardzo poważne słowa niosącą prostą prawdę.  Jesteśmy wezwani do pomocy skrzywdzonym przez wojnę. Sztuka łączy się z życiem w sposób porażająco aktualny.