Według oficjalnych danych Ministerstwa Zdrowia publikowanych na Twitterze w Polsce zakażonych koronawirusem jest ponad 21 tys. osób. Jednak wielu ekspertów uważa, że te liczby są mocno zaniżone. Szacunki lekarzy wahają się od 100-150 tys. do nawet miliona Polaków zmagających się z COVID-19. Ilu naprawdę choruje?
Amerykańcy naukowcy, badając liczbę chorych w Stanach Zjednoczonych uważali, że liczba zdiagnozowanych przypadków jest zdecydowanie zaniżona w stosunku do faktycznie chorych na koronawirusa. Według nich zakażonych może być nawet 60-70 razy więcej. Ile mamy przypadków?
Polityk prawicy o niewiarygodnych danych
Od kilku miesięcy wielu naukowców i badaczy m.in. wirusologów, epidemiologów i mikrobiologów uważa, że liczba stwierdzonych przypadków nie odzwierciedla faktycznej liczby chorych. Były szef Narodowego Funduszu Zdrowia, poseł Porozumienia, lekarz, Andrzej Sośnierz na łamach „Dziennika Zachodniego” tak mówił: „Zakażeń w Polsce jest ok. 150 tys., co łatwo obliczyć, analizując statystyki zgonów”. Zdaniem Sośnierza naukowe prognozy podają, że śmiertelność w COVID-19 wynosi około 1 proc. – Jeśli w Polsce mamy ok. 900 zmarłych, można przyjąć, że zakażonych zostało ok. 90 tys. osób. Ale musimy wziąć pod uwagę jeszcze zagadkową, niższą śmiertelność w państwach dawnego bloku wschodniego, która jest niższa niż w Europie Zachodniej. To rzecz warta osobnych badań, podejrzewam, że może mieć jakiś związek z obowiązkowymi u nas szczepieniami na choroby zakaźne. Więc skoro w państwach zza żelaznej kurtyny ta śmiertelność wynosi 0,5-0,6 proc., to oznacza jeszcze większą liczbę zakażonych – na poziomie nawet powyżej 150 tys. – uważa były szef NFZ-u.
Biorąc pod uwagę przebieg światowej pandemii i przyjęte strategie zwalczania koronawirusa podzielił państwa na trzy grupy. Do pierwszej należą m.in.: Austria, Australia czy Korea Południowa (rządy tych krajów podjęły szybką i skuteczną walkę z tłumieniem epidemii). W drugiej kategorii są np.: Włochy, Francja, Hiszpania oraz większość krajów Europy Zachodniej, gdzie zaniedbano ograniczenia dla ludności w pierwszej fazie i epidemia rozprzestrzeniła się z dużą siłą. Te kraje z pewnym opóźnieniem, ale konsekwentnie rozpoczęły walkę z epidemią, która w rezultacie daje widoczne na wykresach systematyczne jej tłumienie. Do trzeciej grupy zaliczył m.in. Wielką Brytanię, Stany Zjednoczone czy Szwecję. – W tych państwach dopuszczono do szybkiego rozprzestrzeniania się zakażeń i dość długo zwlekano z podjęciem działań aktywnych. W szczególności Szwecja podjęła świadomą decyzję, że nie będzie aktywnej walki z epidemią, co najwyżej polecano metody ochrony biernej. Tam końca epidemii jeszcze nie widać, choć zauważalne jest już lekkie wyginanie się krzywej zachorowań w dół – tłumaczył Andrzej Sośnierz. Według niego Polska podąża drogą Szwecji. Wyniki Polski są porównywalne ze szwedzkimi, pomimo wielu ograniczeń w gospodarce, życiu społecznym, w sporcie, kulturze, nawet w codziennych kontaktach rodzinnych w naszym kraju. – Nie wiem, na jakiej podstawie rząd twierdzi, że radzimy sobie dobrze. Ja mam inne dane. Uważam, że wybraliśmy najdroższy i najbardziej nietrafiony model walki z koronawirusem. Mamy najgorszy przebieg epidemii w Europie, gorzej od nas wygląda tylko: Rosja, Białoruś i Ukraina, może jeszcze Bułgaria. Mówię to z pełną odpowiedzialnością: nie mamy się czym chwalić – tłumaczy poseł Porozumienia.
Natomiast w „Rozmowie Piaseckiego” w TVN dodał, że „to nie jest koniec. Mogą się u nas pojawić kolejne, nowe ogniska. Dlatego ważne jest, żeby nadal przestrzegać ograniczeń, przede wszystkim izolacji i ograniczonych kontaktów”. Stwierdził, że powinno się wykonywać ok. 80 tys. testów na dobę, a nie jak do tej pory maksymalnie ok. 25 tys.
Opinię Andrzeja Sośnierza, dotyczącą walki z koronawirusem w Polsce, potwierdzają słowa dr Andrei Ammona z Europejskiego Centrum do Spraw Zapobiegania i Kontroli Chorób. Na łamach brytyjskiego dziennika „The Guardian”, stwierdził, że po 2 maja prawie wszystkie kraje europejskie szczyt zachorowań mają już za sobą. Wyjątkiem jest tylko Polska.
A może 250-350 tys.?
Lekarz Tadeusz Jędrzejczyk, dyrektor Departamentu Zdrowia Urzędu Marszałkowskiego Województwa Pomorskiego szacuje, że w Polsce na COVID-19 choruje ok. 250-350 tys. osób. – Niestety, w przeciwieństwie do wielu krajów, nie zorganizowano u nas badań przesiewowych na reprezentatywnych próbach mieszkańców. Chodzi o takie zaadresowanie badania, które znamy z często prezentowanych w mediach badań opinii czy preferencji mieszkańców Polski w danej sprawie. Badania musiałyby być zrobione za pomocą testów immunologicznych, żebyśmy mogli wiedzieć, a poprzez kolejne badania, co 1-2 miesiące, monitorować odsetek populacji, która zetknęła się z wirusem. W związku z powyższym prezentowane liczby pozostają obarczonym błędem szacowaniem – zaznacza Jędrzejczyk. Tak tłumaczy swoje przypuszczenia. – Po pierwsze mamy w miarę bliską rzeczywistości liczbę potwierdzonych zgonów, z poprawką na poziomie nie więcej niż 50 proc. tych, u których wirus nie był podejrzewany jako przyczyna (np. tzw. maska udarowa COVID). Z badań niemieckich wiemy, że prawdziwa śmiertelność populacyjna jest zdecydowanie poniżej 1 proc., a nawet bliżej 0,5 proc. Ekstrapolowana (wnioskowanie o właściwościach statystycznych całego zbioru na podstawie badań jedynie pewnej jego części – przyp. red.) liczba 1500 rzeczywistych zgonów da nam taki właśnie wynik – uważa Tadeusz Jędrzejczyk. Drugą podstawą do szacunku są dane zebrane przy okazji badań na reprezentatywnej próbie mieszkańców Krakowa. – Wynik tam uzyskany należy skorygować o fakt, że co prawda Małopolskie to region przeciętnie dotknięty epidemią, lecz samo badanie dotyczy aglomeracji, czyli miejsca, gdzie wirus rozprzestrzenia się co najmniej dwa razy szybciej. Wniosek – w skali kraju mamy około 1 proc. osób dotkniętych już wirusem (i oczywiście z każdym tygodniem ta liczba rośnie). W rezultacie przyjęcie, że na jedno „złapane zakażenie” przypada około 20-25, o których służby sanitarne nie wiedzą, może być w miarę trwałą proporcją, dopóki rzeczywiście nie będziemy wykonywać więcej badań w grupach ryzyka lub nie przeprowadzimy testów na reprezentatywnej grupie mieszkańców – wyjaśnia dyrektor Departamentu Zdrowia.
Immunolog dr Grzesiowski: „mamy nawet milion chorych”
Jeszcze bardziej niepokojące prognozy ma pediatra i immunolog, dr Paweł Grzesiowski. Według niego na COVID-19 choruje nawet milion Polaków, a trzy tysiące zmarło. Skąd te liczby? Jeśli pomnoży się liczbę oficjalnie zmarłych (ok. 1000) przez 3 i naniesie się na te liczby poziom śmiertelności, to wyjdą 3 tys. Natomiast: „jeśli mamy 3 tysiące zgonów, a śmiertelność jest na poziomie 0,4 procenta, to wystarczy pomnożyć to razy 250 i wychodzi nam prawie milion” – wyjaśniał Grzesiowski.
Co istotne, według lekarza Polska dobrze zareagowała na początku epidemii, gdy postawiła na szybkie wprowadzenie obostrzeń, ale nie ustrzegła się błędów. Chodzi o oficjalne dane dotyczące zarażeń i śmiertelności na koronawirusa. – Nie wyłapujemy bardzo dużej liczby osób, które zmarły przed wykonaniem testu lub też przed śmiercią ktoś nie pomyślał o chorobie COVID-19 i dlatego wydaje się, że liczba zgonów jest trzy razy zaniżona – mówił w „Faktach” TVN dr Grzesiowski.
Zastanawiająco wyglądają też dane dotyczące osób, które przechodzą COVID-19 bezobjawowo. Do tej pory sądzono, że objawy koronawirusa ma 30 proc. zakażonych. Na Śląsku nawet 90 proc. osób przechodzi chorobę bez jakichkolwiek objawów.
Ekspert zauważa, że Polskę wirus oszczędzał, ale to nie będzie trwać wiecznie. Powolne odmrażanie gospodarki, a także żłobków i przedszkoli może zaowocować wzrostem liczby chorych. –Teraz wychodzimy spod tego parasola i to się będzie zmieniać. Dopóki jednak jesteśmy w stanie pomagać wszystkim potrzebującym, to wirus nam nie straszny. Patrząc na to, ile mamy wolnych miejsc w szpitalach, możemy zaczynać odmrażanie gospodarki. Ale to nie znaczy, że mamy robić COVID-party – podkreślił immunolog.
Skąd te różnice?
Ministerstwo Zdrowia podaje oficjalne dane, które wynikają z liczby przebadanych próbek. Według danych na 24 maja wykonano 767 441 oznaczeń. Potwierdzono, że koronawirusem zakażonych jest 21 440 Polaków, wyzdrowiało 9276, a zmarło 996 osób (stan na 25 maja, godz. 10.00). Na tle innych krajów wydawałoby się, że Polska jest w dobrej sytuacji. Jednak zawsze jest jakieś, „ale”. – Po pierwsze wykonuje się za mało badań w stosunku do liczby naprawdę zakażonych, z których większość przebiega w sposób skąpo- lub bezobjawowy. Praktycznie nie ma badań przesiewowych poza tymi wykonywanymi w ogniskach zakażenia jak np. DPS-y, kopalnie, zakład meblowy. Niektóre szpitale ze środków przekazanych przez samorządy lub też własnych badają personel medyczny. Jednak to kropla w morzu – uważa lekarz Tadeusz Jędrzejczyk. A według Światowej Organizacji Zdrowia jedyną i skuteczną metodą zapobiegającą rozprzestrzenianiu się tego groźnego wirusa jest testowanie populacji. Dotyczyć to głównie powinno np. osób z grup ryzyka (m.in.: personel medyczny, pracownicy DPS-ów, żłobków, przedszkoli, szkół, służb mundurowych). – Po drugie podczas pobierania wymazu może się zdarzyć, że nie zostanie on „wyłapany”, czyli pobrany z miejsca, w którym się znajduje. Po trzecie żadne testy nie mają 100-procentowej skuteczności. Niektóre obarczone są mniejszym lub większym ryzykiem błędu. Po czwarte, jak wspomniałem, większość osób zarażonych wirusem przechodzi chorobę praktycznie bezobjawowo, co powoduje, że nie jest w ogóle brana pod uwagę podczas badania – tłumaczy Jędrzejczyk.